No i znowu jedziemy na Megavalanche :) Rok temu żegnaliśmy alpejskie miasteczko złowrogimi słowami „za rok tu wrócimy”, ale chyba tak do końca nie byliśmy pewni, czy słowa ciałem się staną. Na wszelki wypadek od jesieni zaczęłam pocenie na siłowni i bieżni. Rzeźba i kondycja – na kolejny wypad do Alpe d’Huez. I oto w styczniu toruńskie pierniki zapisały się na Megavalanche 2016 i żarty się skończyły. Poprzednia ekipa zjazdowców się rozsypała, więc zaczęliśmy nabór chętnych na wycieczkę. Selekcja było ostra – CV, życiorysy, osiągnięcia w sporcie ;) Ostatecznie nasz wesoły autobus zasiedlili na prawie dobę: - Vasco („coś pięknego, coś pięknego”) -Jacek (małomówny, do czasu wypicia „kompotu” babci Czarka :)) - Dominik (sympatyczny i zawsze pomocny, specjalista zdrowego odżywiania) - Czarek alias Doktor Momank (mistrz ciętej riposty, barwnie opowiadający o szczegółach napraw amortyzatorów :)) - Piotrek (przed wyjazdem chciał sprzedać rower, po wyjeździe ostatecznie zarażony cyklozą alpejską sprzedaje rower, by kupić lepszy) - Paweł (człowiek – orkiestra, odpowiedzialny nawet za brak papieru w toalecie :)) - Jola (wiążąca duże nadzieje ze swoją lepszą kondycją, zachwycająca się przyrodą i łatwiejszymi trasami DH). Po dramatycznym podjeździe o nachyleniu 10 % wysiedliśmy w „centrum” Alpe d’Huez i wciągnęliśmy rześkie powietrze z westchnieniem: „Alpy – tu się oddycha”… W hotelu oczywiście tylko rowerzyści, podjazdy dla rowerów, nikt nie marudzi, że rower coś pobrudzi. Ze zdziwieniem odkryliśmy, że w naszym hotelu mieszka sobie Remi Absalon z ekipą. Woow! Widok z balkonu – fantastyczny, na zaśnieżone szczyty. Z doświadczenia wiedziałam, że nasz balkon zapełni się pierdylionem rzeczy absolutnie niezbędnych dla rowerów i na wieczory z zachodami słońca nie mam co liczyć. Wiedziałam też, że teraz będą rozmowy tylko i wyłącznie o rowerach, trasie, opcjach zjazdu itd. No i czyszczenie, dokręcanie, regulowanie. Taka sytuacja :) , , , , Rankiem powietrze jest tak czyste i chłodne, jak może być tylko w górach. Całą ekipą idziemy odebrać karnety na kolejkę. Jednym karnetem ogarniamy wszystkie okoliczne kolejki. Wagoniki pracowicie wożą w górę zjazdowców i cały rowerowy złom, czasem wciśniętych między rowerami turystów. Od tej chwili nasze drogi się rozdzielają. Ja chodzę/jeżdżę swoimi ścieżkami, a rowerowa ferajna katuje sprzęt, rozjeżdża Alpy i straszy świstaki. , , , , , , , , Czasem spotykamy się gdzieś na szlaku, robimy sobie wzajemnie fotki, dzielimy się na wrażeniami. Przestajemy się też trochę rozumieć, bo ja zachwycam się widokami, alpejskimi łąkami, łatwiejszymi trasami DH, a oni w kółko: mega hopa, rockgarden, wall, bandy, agrafki, stoliki, Mordor… Oczywiście, ja wiem o czym oni mówią, ale są przewidywalnie monotonni :) Wieczorami - dzięki kamerom na kaskach - niekończące się analizy trasy, uzupełnianie płynów (lodówka dobrze chłodzi ;)), czyszczenie i dokręcanie. Czasem wieczór urozmaica nam wpis rowerowej braci z nizin (Toruń) z cyklu: trasa pana X Toruń – Nieszawka, przewyższenie 3 m. Tu nasz pokój zgodnie wybucha śmiechem lub litościwie kiwa głową. Tak, tak, Alpy – tu się jeździ :) I tak nam mija dzień za dniem. Nie jest nudno, bo i fotka z jakimś mistrzem DH się trafi, a to ktoś za bardzo czyścił rower i odkrył, że rama mu pęka... , , , , , , , , , , , , , , , , , , #imh34, , , , , , , , , , , , , , , W końcu nadchodzi dzień eliminacji i w zależności od uzyskanych czasów, część ekipy ma finał w sobotę, a część – w niedzielę. W sobotę i niedzielę ekipa dopinguje się wzajemnie krótkimi, żołnierskimi słowami, nienadającymi się raczej do opublikowania. Powyżej 3 tys. m. savoir-vivre nie obowiązuje ;) Ostatecznie nikt się nie połamał, nikt się nie załamał (wynikiem), zimowy tłuszczyk został wypocony, a łydki – powiększone. , , , , , , , , , , , , , , , Trudno pożegnać się z tym miejscem. Wokół zaśnieżone szczyty, wodospady, ukwiecone łąki, jeziorka, pełno tras DH i XC. I jak żyć po powrocie do rzeczywistości? Wyciągnąć rower zakurzony jeszcze szlachetnym alpejskim pyłem i pojechać nad jezioro? To prawie jak świętokradztwo. Jakoś z tego wyjdziemy, założymy jakąś grupę wsparcia, pooglądamy zdjęcia, ubarwimy nasze opowieści tak, że świstaki to nam z ręki jadły, a Cedrik Gracia, to płakał jak wąchał nasz kurz :) I pewnie coś znowu wymyślimy… , A tak było pierwszy raz: https://jollka.fly4free.pl/blog/1906/megavalanche-szalony-zjazd-w-alp-dhuez/
- Vasco („coś pięknego, coś pięknego”)
-Jacek (małomówny, do czasu wypicia „kompotu” babci Czarka :))
- Dominik (sympatyczny i zawsze pomocny, specjalista zdrowego odżywiania)
- Czarek alias Doktor Momank (mistrz ciętej riposty, barwnie opowiadający o szczegółach napraw amortyzatorów :))
- Piotrek (przed wyjazdem chciał sprzedać rower, po wyjeździe ostatecznie zarażony cyklozą alpejską sprzedaje rower, by kupić lepszy)
- Paweł (człowiek – orkiestra, odpowiedzialny nawet za brak papieru w toalecie :))
- Jola (wiążąca duże nadzieje ze swoją lepszą kondycją, zachwycająca się przyrodą i łatwiejszymi trasami DH).
Po dramatycznym podjeździe o nachyleniu 10 % wysiedliśmy w „centrum” Alpe d’Huez i wciągnęliśmy rześkie powietrze z westchnieniem: „Alpy – tu się oddycha”… W hotelu oczywiście tylko rowerzyści, podjazdy dla rowerów, nikt nie marudzi, że rower coś pobrudzi. Ze zdziwieniem odkryliśmy, że w naszym hotelu mieszka sobie Remi Absalon z ekipą. Woow! Widok z balkonu – fantastyczny, na zaśnieżone szczyty. Z doświadczenia wiedziałam, że nasz balkon zapełni się pierdylionem rzeczy absolutnie niezbędnych dla rowerów i na wieczory z zachodami słońca nie mam co liczyć. Wiedziałam też, że teraz będą rozmowy tylko i wyłącznie o rowerach, trasie, opcjach zjazdu itd. No i czyszczenie, dokręcanie, regulowanie. Taka sytuacja :)
Rankiem powietrze jest tak czyste i chłodne, jak może być tylko w górach. Całą ekipą idziemy odebrać karnety na kolejkę. Jednym karnetem ogarniamy wszystkie okoliczne kolejki. Wagoniki pracowicie wożą w górę zjazdowców i cały rowerowy złom, czasem wciśniętych między rowerami turystów. Od tej chwili nasze drogi się rozdzielają. Ja chodzę/jeżdżę swoimi ścieżkami, a rowerowa ferajna katuje sprzęt, rozjeżdża Alpy i straszy świstaki.
Czasem spotykamy się gdzieś na szlaku, robimy sobie wzajemnie fotki, dzielimy się na wrażeniami. Przestajemy się też trochę rozumieć, bo ja zachwycam się widokami, alpejskimi łąkami, łatwiejszymi trasami DH, a oni w kółko: mega hopa, rockgarden, wall, bandy, agrafki, stoliki, Mordor… Oczywiście, ja wiem o czym oni mówią, ale są przewidywalnie monotonni :) Wieczorami - dzięki kamerom na kaskach - niekończące się analizy trasy, uzupełnianie płynów (lodówka dobrze chłodzi ;)), czyszczenie i dokręcanie. Czasem wieczór urozmaica nam wpis rowerowej braci z nizin (Toruń) z cyklu: trasa pana X Toruń – Nieszawka, przewyższenie 3 m. Tu nasz pokój zgodnie wybucha śmiechem lub litościwie kiwa głową. Tak, tak, Alpy – tu się jeździ :) I tak nam mija dzień za dniem. Nie jest nudno, bo i fotka z jakimś mistrzem DH się trafi, a to ktoś za bardzo czyścił rower i odkrył, że rama mu pęka...
W końcu nadchodzi dzień eliminacji i w zależności od uzyskanych czasów, część ekipy ma finał w sobotę, a część – w niedzielę. W sobotę i niedzielę ekipa dopinguje się wzajemnie krótkimi, żołnierskimi słowami, nienadającymi się raczej do opublikowania. Powyżej 3 tys. m. savoir-vivre nie obowiązuje ;)
Ostatecznie nikt się nie połamał, nikt się nie załamał (wynikiem), zimowy tłuszczyk został wypocony, a łydki – powiększone.
Trudno pożegnać się z tym miejscem. Wokół zaśnieżone szczyty, wodospady, ukwiecone łąki, jeziorka, pełno tras DH i XC. I jak żyć po powrocie do rzeczywistości? Wyciągnąć rower zakurzony jeszcze szlachetnym alpejskim pyłem i pojechać nad jezioro? To prawie jak świętokradztwo. Jakoś z tego wyjdziemy, założymy jakąś grupę wsparcia, pooglądamy zdjęcia, ubarwimy nasze opowieści tak, że świstaki to nam z ręki jadły, a Cedrik Gracia, to płakał jak wąchał nasz kurz :) I pewnie coś znowu wymyślimy…
A tak było pierwszy raz:
https://jollka.fly4free.pl/blog/1906/megavalanche-szalony-zjazd-w-alp-dhuez/